22 sierpnia 2013

3. Strach


Dwie zakapturzone postacie idące ulicą... Człowiek pada na ziemię rażony zielonym promieniem... Widzą dom, zbliżają się... Jedna z nich wyciąga różdżkę. Wypowiada zaklęcie. Wchodzi do domu, a za nim towarzysz, kierują się do pokoju po prawej stronie. Otwiera drzwi.
-James!- zachłysnęłam się powietrzem, podnosząc gwałtownie ciało do pozycji siedzącej- James!
Potrząsnęłam twardo śpiącym mężczyzną.
-Lily... Co, na brodę merlina...?- przetarł oczy. Usłyszeliśmy głośny trzask na dole. W momencie oprzytomniał. Spojrzałam na niego przerażona. Wstał.
-Teleportuj się do Syriusza- nakazał mi, biorąc do ręki różdżkę. Uczyniłam to samo.
-Nie zostawię cię- oznajmiłam szeptem.
-Zrób, co każę- podszedł do drzwi i stanął naprzeciw nim. Ktoś wchodził po schodach. 
-James, nie zostawię cię- powtórzyłam, naciskając na ostatnie słowa. 

-Nie było żadnych problemów. A myślałem, że Potterowie to cięższy orzech- zaśmiał się jeden z mężczyzn.
-Nie daliśmy im szans na walkę- oznajmił drugi. Obydwoje wybuchnęli śmiechem.
-Jak sądzisz, synalek i przyszła-niedoszła synowa są na górze?
-Załatwimy ich raz-dwa i wracamy.

Słysząc rozmowę zamarłam. Rodzice Jamesa nie żyją. Nie żyją... Spojrzałam na mojego narzeczonego. Wpatrywał się we mnie wręcz z nienawiścią. Przeraziłam się. Sceneria się zmieniła. Pomiędzy nami na łożu leżeli państwo Potter wyglądający jakby byli pogrążeni w śnie.
-To ty ich zabiłaś!- ryknął James- gdybyś nie była szlamą, nie szukaliby nas! To ty! Ty, ty, ty, ty...
Otworzyłam oczy, oddychając szybko i czując jak szybko kołacze moje serce. To był chyba jeden z najgorszych snów z ostatnich czasów. Złapałam Jamesa za rękę i powoli się uspokoiłam.
Za oknem świtało. Sobotni dzień zapowiadał się spokojnie. Zerknęłam na mężczyznę mojego życia i przez chwilę skupiłam na nim wzrok. Był taki bezbronny... Gdyby coś się teraz stało, nie zdążyłby nawet wziąć różdżki do ręki.
Wstałam i powoli zeszłam na dół. O dziwo spotkałam tam mamę Jamesa.
-Lily? Wstałaś już?
-Miałam zły sen, a pani?- zmarszczyłam brwi.
-Nie mogłam spać. Charlus... Charlus został w nocy wezwany na ważną interwencję.
-Och. Martwi się pani- położyłam rękę na jej ramieniu- wszytko będzie dobrze. To doświadczony czarodziej- pocieszyłam ją. W odpowiedzi usłyszałam jedynie westchnięcie.
-Witam, moje panie- do kuchni wszedł James, ziewając głośno. Podszedł do mnie i pocałował w policzek, na co zaczerwieniłam się.
-Witaj, mamo- skinął głową- co na śniadanko?
Takie beztroskie poranki w wykonaniu Jamesa zostaną mi w pamięci do końca życia.


-Tak, więc wszystko już usłyszeliście. Mam nadzieję, że dane nam będzie następnym razem spotkać się ponownie!- Dumbledore klasnął w dłonie- tymczasem pamiątkowe zdjęcie poproszę!
Zaśmiałam się, powoli wstając od stołu. Pierwsze zebranie Zakonu Feniksa minęło nadzwyczaj przyjemnie. Dyrektor Hogwartu zlecił kilku osobom niezbyt skomplikowane zadania, uprzedzając, że to dopiero początek i z czasem będzie gorzej. Poza tym zjedliśmy wspólnie obiad i zapoznaliśmy się bliżej.
Zamierzałam już teleportować się z Jamesem, kiedy niespodziewanie obok nas pojawił się Dumbledore.
-Lily, mógłbym prosić cię o chwilę prywatnej rozmowy? Mam dla ciebie zadanie- nadal w doskonałym humorze przeprosiłam mojego narzeczonego i przeszłam do innego pomieszczenia.
-Co to za zadanie?- zapytałam, siadając przy stole.
-Uhm... Gratuluję zaręczyn- zaczął dyrektor; podziękowałam- mam nadzieję, że stworzycie wspaniałą rodzinę...
-Albusie?- zaczęłam się niecierpliwić.
-Twoje zadanie wymaga od ciebie powstrzymania wszystkich uprzedzeń, negatywnych uczuć i wspomnień. Jednakże to bardzo, ale to bardzo ważne zadanie. Od niego może zależeć powodzenie Zakonu Feniksa- oznajmił w końcu i przerwał na kilka sekund, a potem wciągnął ze świstem powietrze, obserwując uważnie moją reakcję- chciałbym, abyś za wszelką cenę zbliżyła się do Severusa Snape'a.
-Ja... Co... Nie, dyrektorze...- wymamrotałam wstrząśnięta; minęło kilka chwil zanim się ponownie odezwałam- nie potrafię przyjaźnić się z kimś, kto uważa mnie za szlamę.
-Moja droga Lily- Dumbledore położył mi swoją rękę na ramieniu- sztuką jest umieć wybaczać, a nie nienawidzić. Sztuką jest spróbować i żałować, niż nie spróbować i żałować, że się tego nie zrobiło.
Wstałam gwałtownie i skrzyżowałam ręce na piersiach.
-James na mnie czeka- powiedziałam sucho, ruszając do drzwi.
-Lily, bądź rozsądna. Musimy mieć szpiega. To zostanie tylko między nami. Nikt się nie dowie.
Ostatnie słowa sprawiły, że zatrzymałam się i obróciłam w stronę dyrektora.
-Zakon cię potrzebuje. Tylko tobie Severus Snape będzie umiał zaufać.
-Skąd pan wie? Tyle lat ze sobą nie rozmawialiśmy, zresztą, w jego oczach jestem tylko brudną szlamą- poczułam łzy w oczach i delikatne ukłucie w sercu.
-Nie uwierzę, że nie chciałabyś tego naprawić. Działaj, Lily. Prawdziwa przyjaźń to taka, która tkwi w naszych sercach najgłębiej.
Przeklęłam w myślach te mądrości. Pieprzony Dumbledore, który nic tak naprawdę nie wie.
-Dobrze. Podejmę się tego, ale nic nie obiecuję- moje ręce opadły i ułożyły się wzdłuż ciała. Prawdę mówiąc od początku stałam na straconej pozycji. Dumbledore wiedział, że na jego rozkaz zrobię wszystko. Zresztą nie tylko ja. Każdy członek Zakonu słuchał jego poleceń.
-Wspaniale!- klasnął w dłonie. Zostawiłam go samego i poszłam do Jamesa.
-O co chodziło?- zapytał od razu.
-Sprawy Zakonu, kochanie. Tajemnica- uśmiechnęłam się do niego blado i złapałam jego rękę. Teleportowaliśmy się.

Piąty dzień grudnia rozpoczął się wyjątkowo mroźnie. Na dworze szalała śnieżyca, więc ulice świeciły pustkami. Dolina Godryka jakby zamarła, zapadając w sen zimowy.
-Lily?
Odwróciłam głowę od okna.
-Tak, Suzan?- uśmiechnęłam się do czternastoletniej kuzynki Jamesa.
-Powiedz mi, czy naprawdę trwa wojna? Słyszałam ostatnio rozmowę rodziców, ale... To jest dziwne, Lily.
Gestem dłoni przywołałam ją do siebie. Usiadła na parapecie i spojrzała na ulicę.
-Kiedy bezpośrednio nie mamy z nią kontaktu, nie zdajemy sobie sprawy z powagi sytuacji. Tak, Suzan, wojna trwa i zbiera swoje ofiary, ale- uśmiechnęłam się do niej delikatnie- ale dopóki jesteśmy wszyscy razem i próbujemy coś robić, mamy szansę to przetrwać.
Dziewczyna przez chwilę obserwowała moją twarz, a potem zmieniła temat.
-Kochasz Jamesa?
-Tak. Bardzo go kocham- powiedziałam, spoglądając na zegar. W pół do siódmej. Za pół godziny powinien wrócić.
-Dopóki nie spotkamy swojej drugiej połówki, szczęście jest tylko zbiorem pozorów- wypaliła po chwili Suzan- przeczytałam to w takiej mugolskiej książce- dodała po chwili.
Tak, w zupełności miała rację. Minęło kilka minut i wyszła z pokoju. Znowu zostałam sama.
Bałam się chwili, w której podejmę decyzję o odwiedzeniu Snape'a. Nie wiedziałam, jak to rozegrać, aby wszystko wyszło wiarygodnie. Martwiłam się, że James się dowie, a nie będzie z tego faktu zadowolony.
Jednak największy strach toczył się przez moje serce. Co, jeśli tak naprawdę o Nim nie zapomniałam?

14 sierpnia 2013

2. Na wieki

Kolejne dni mijały bardzo szybko, dając mi jedynie poczucie spełnienia. Utwierdzałam się w przekonaniu, że praca, jakiej się podjęłam to słuszny wybór. Pomyłki nie wchodziły w grę. Zdobyłam jedenaście Wybitnych i przeszłam do średniozaawansowanych przypadków na trzecim piętrze, czyli zatruć eliksilarnych i roślinnych.
Jako, że eliksiry to moja specjalność, w ciągu kilku dni zdobyłam wymaganą ilość kolejnych najwyższych ocen. Trafiłam na piętro zajmujące się urazami pozaklęciowymi. Tutaj spędziłam miesiąc. Jutro odbywała się krótka uroczystość zakończenia praktyk w Świętym Mungu. Stawałam teraz przed jednym z najtrudniejszych wyborów- na którym piętrze chcę leczyć.
Albus Dumbledore wstrzymywał się obecnie ze spotkaniami Zakonu Feniksa. Tłumaczył to wyjazdami w celach służbowych. Oczywiście każdy członek miał swoje podejrzenia. Osobiście uważałam, że chce dać czas nam, młodym, na rozpoczęcie pracy.
James oficjalnie został aurorem. Spędzał w domu coraz mniej czasu. Widywaliśmy się jedynie nocami, choć nie zawsze. Zresztą słowo "widywaliśmy" nie jest odpowiednie. Wyglądało to tak, że przypatrywałam się jego zmęczonej, pogrążonej w głębokim śnie twarzy. Mimo naszych rzadkich spotkań nadal uważałam, że James to największy dar, jaki mogłam otrzymać od życia.
Ataki Śmierciożerców nie ustawały. Nadal sprawiały wiele trudności Ministerstwu i uzdrowicielom. Wielu czarodziejów straciło nadzieję i czekało na śmierć lub przyłączało się do Czarnego Pana, inni uciekali z kraju. Pozostała garstka wierząca w koniec cierpienia i Zakon Feniksa. Wszyscy się bali. Wszyscy.

Przemierzałam ulicę Pokątną w celu znalezienia składników eliksiru uspokajającego, który postanowiłam uwarzyć z racji tego, że wydarzenia ostatnich dni bardzo mnie przytłoczyły. Doszło do ataku na Spinner's End, gdzie mieszkali moi rodzice i siostra. Na szczęście nic im się nie stało, ale skłoniło mnie do odwiedzin oraz zaczarowania domu znanymi zaklęciami obronnymi.
Zerknęłam na kartkę.
Eliksir uspokajający
Składniki:
8 kielichów wody z Jeziora Trytońskiego
2 Muchy siatkoskrzydłe
1 Pióro Memortka
Syrop z 1 Trzminorka
5 kamieni spokoju
Weszłam do "Wodnych Roztworów" Pearsa, a potem do "Składników eliksirów" Chamberlsona. Kiedy miałam już wszystko i zmierzałam do Dziurawego Kotła na kawę, mój wzrok przykuło ogłoszenie na jednym z zamkniętych sklepów.
Masz ochotę na kolorowy napar rozweselający? Chcesz poczuć się wolny? Przyjdź do Kawiarenki u Emy i skosztuj magicznego wybawienia od kłopotów! Emelina Vance (ulica Pokątna 15, pierwsze piętro)
Otworzyłam ze zdziwienia usta. Od szóstej klasy nie rozmawiałam z tą drobną brunetką; zapamiętałam ją jako nieśmiałą koleżankę z roku, której niespecjalnie szło na eliksirach. Pewnie dlatego z niepokojem przemierzałam Pokątną w celu znalezienia numeru 15. 11 13... Jest!
Kiedy przekroczyłam próg, zadzwonił dzwonek. Na pierwszy rzut oka nikogo tu nie było, a pomieszczenie nie wyglądało zbyt urokliwie. Zrobiłam krok w przód. Nagle na wysokości moich oczu pojawiła się kartka.
Pomyśl, gdzie chciałabyś teraz być- przeczytałam na głos. Zmarszczyłam brwi, ale wykonałam polecenie. Zamknęłam oczy i pomyślałam o miejscu pełnym spokoju, radości. Kiedy je otworzyłam, moim oczom ukazała się kawiarenka o niebieskich ścianach, białej podłodze i okrągłych drewnianych stoliczkach, przy których siedziało mnóstwo rozmawiających ludzi. Oniemiałam z wrażenia.
-Kogo my tu mamy!- usłyszałam z prawej strony, odwróciłam się w tamtą stronę.
-Dorcas! Marlena!- zawołałam, uśmiechając się promiennie na widok swoich koleżanek z hogwarckiego dormitorium- co u was? Tyle czasu was nie widziałam!
-Wydoroślałaś, Lily- odezwała się McKinnon- usiądźmy, napijemy się czegoś i obgadamy te miesiące.
Podążyłam za nimi do stolika; usiadłyśmy. Na stole leżało kilka kartek oraz pióra.
-Po prostu napisz na nich czego sobie życzysz- poinformowała mnie Meadowes, widząc moje zakłopotane spojrzenie.
Piwo kremowe- wyskrobałam. Po chwili napis znikł.
-Słyszałyśmy od Syriusza, że kończysz już praktyki w Mungu- zagaiła Marlena- ostatnio spędza dużo czasu z Emeliną.
Zachichotałyśmy jak za starych dobrych czasów. Po chwili westchnęłam.
-Nie widziałam się z nim tyle czasu... Pewnie James mu powiedział.
-Planujecie już ślub?- zapytała Dorcas. Zaczerwieniłam się.
-My... nie... nie wiem...- wykrztusiłam z siebie zdziwiona pytaniem i natychmiast zmieniłam temat- dlaczego się ani razu nie odezwałyście?
-Też mogłaś to zrobić- odgryzła się Marlena, wymieniając się spojrzeniami ze swoją towarzyszką.
-Pracowałam i nie myślałam o niczym innym, przepraszam.
-Wybaczamy!- uśmiechnęłyśmy się do siebie i zaczęłyśmy nadrabianie straconego czasu.
Kilka minut później przy stoliku pojawiła się właścicielka lokalu.
-Emelina!- przywitałam się z nią- cudowny lokal. Porządna magia, naprawdę.
-Dzięki, Lily. Starałam się- obdarzyła mnie wesołym uśmiechem- macie dziewczyny.
-Może się dosiądziesz?- zapytała Dorcas.
-Ale tylko na minutkę? Co u was?
Tak z minutki zrobiły się ponad dwie godziny. Pierwszy raz od dłuższego czasu poczułam się naprawdę szczęśliwa. Obiecałyśmy sobie, że na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy i teleportowałam się do domu.

-Lily!- na wejściu rzucił się na mnie James, obejmując mocno.
-Stało się coś?- zapytałam.
-Nie, po prostu tak długo cię nie było. Jak wróciłem mama powiedziała, że wyszłaś trzy godziny temu na Pokątną. Martwiłem się.
Uśmiechnęłam się do niego.
-Spotkałam Dorcas, Marlenę i Emelinę. Zagadałyśmy się- pocałowałam go delikatnie- a ty co robisz tak szybko w domu?
-Ach- zmieszał się- mógłbym cię o coś poprosić? Założyłabyś sukienkę? Mama przygotowała odświętną kolację, zaprosiła też twoich rodziców- wydusił z siebie.
Zmarszczyłam brwi, ale zgodziłam się.
Pięć minut później weszłam do salonu ubrana w zwyczajną, ale elegancką zieloną sukienkę.
-Mamo, tato, jak miło was widzieć!- ucałowałam rodziców i usiadłam obok Jamesa. 
-Wypiękniałaś, gwiazdeczko- rzucił tata, obdarzając mnie promiennym uśmiechem. Udałam, że oburzyło mnie to określenie. Wszyscy roześmialiśmy się jednak po chwili.
-Opowiadajcie lepiej, co u was- powiedziałam- jak powodzi się Petunii?
Moja siostra była bardzo drażliwym tematem. Nadal nie mogłam się pogodzić z tym, że nienawidzi mnie i moich magicznych zdolności.
-Petunia spotyka się z Vernonem Dursleyem. Pamiętasz tego pucołowatego chłopca, który chodził do tej samej szkoły co wy?
Przetrząsnęłam mury pamięci z czasów, kiedy nie wiedziałam o tym, że jestem czarownicą.
-Ach, tak- kiwnęłam głową- coś poważnego?- w tym czasie pani Potter podała kolację. Zaczęliśmy jeść.
-Biorą ślub. Za tydzień- powiedziała mama. Widziałam jej zakłopotanie. Zamarłam z widelcem w połowie drogi do ust. Poczułam, jakby coś we mnie bezpowrotnie umarło. Marzyłam o tym, że na ślubie wreszcie się pogodzimy, będę jej druhną. Tymczasem ona zapomniała o swojej siostrze. Wyrzuciła z życia.
-Rozumiem- mruknęłam, spuszczając głowę.
-Lily, rozmawialiśmy z nią- tata próbował mnie pocieszać- staraliśmy się przekonać, ale ona nie chce. Powiedzieliśmy nawet, że my też nie przyjdziemy na uroczystość. Zgodziła się nawet na to, ale ostatecznie jesteśmy jej rodzicami...
Zapadła głucha cisza, słychać było jedynie brzęk sztućców 
-Proponuję wznieść toast- odezwał się nagle pan Potter- za miłość i rodzinę!
Nie minęły nawet dwie minuty, kiedy ujrzałam Jamesa klęczącego przede mną. Pisnęłam, zakrywając usta dłonią.
-Lily- zaczął- kiedy pierwszy raz cię ujrzałem, wiedziałem, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Długo na ciebie czekałem, ale teraz mam cię i chciałbym być z tobą już na zawsze. Zatrzymaj się przy mnie na wieki, niech magia miłości pozwoli nam budować nasze wspólne życie- przerwał na chwilę- kocham cię i złapałbym dla ciebie znicza nawet bez miotły, wspomagany jedynie skrzydłami miłości. Zostaniesz moją do końca życia? Zgodzisz się wyjść za mnie?
Powietrze jakby zgęstniało w oczekiwaniu na moje słowo. Z moich oczu popłynęły łzy.
-Tak! Tak! Tak! Tak!- wydusiłam z siebie, wpadając w jego ramiona.
Oklaski rodziców były tylko tłem. Teraz liczył się tylko ten moment. Zostanę panią Potter. Do końca życia. 
Byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie.

***
Krótki rozdział, ale jest to zamierzone. Niedługo pojawi się ktoś, kto namiesza trochę w życiu Lily i wtedy będzie to coś dłuższego. ;) 


7 sierpnia 2013

1. Bliżej

Była noc. Trzy zakapturzone postacie przemierzały korytarz, szukając odpowiednich drzwi. W końcu znalazły.
-Alohomora!- wypowiedział jeden z nich. Zamek zaświecił się delikatnie i cicho kliknął. W końcu mogli wejść do środka. Otworzyli drzwi i ujrzeli śpiącą parę. Unieśli różdżki do góry. W tym samym czasie kobieta obudziła się i ujrzała trzy postacie celujące w nich różdżkami. W powietrzu uniósł się damski krzyk połączony ze spokojnym męskim głosem, oznaczającym zielony błysk i koniec dwojga ludzkich istnień.


Otworzyłam oczy, czując przyspieszone bicie serca. Byłam zlana potem, bałam się spojrzeć na boczną ścianę, gdzie znajdowały się drzwi. Złapałam James za rękę i ścisnęłam ją delikatnie. W odpowiedzi usłyszałam jedynie chrapnięcie.
Spokojnie Lily. To tylko sen, na dole śpią rodzice Jamesa, gdyby coś się działo, słyszałabyś krzyki. Poza tym dom jest zabezpieczony zaklęciami i nie da się tu od tak sobie wejść. Śmierciożercy znają sposoby, nie łudź się- usłyszałam cichy głosik w swojej głowie.
Powoli usiadłam na łóżku i złapałam nogi w kolanach, przyciągając je do klatki piersiowej. Rozejrzałam się po pokoju. W ciemności widziałam jedynie zarys mebli, żadnych podejrzanych cieni.
Tak było już od trzech tygodni. Ciągle ten sam sen, jakby proroctwo. Rozmawiałam o tym z Dumbledorem, ale on uważa, że to nic ważnego. Po prostu boję się. Teraz każdy odczuwa strach. Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać wraz ze swoimi poplecznikami mordują każdego, kto nie chce się do nich przyłączyć; polują na zdrajców krwi, mugolaków i mugoli. Ja również byłam w niebezpieczeństwie, choć James powtarzał mi ciągle, że póki jesteśmy razem nie mam się o co martwić. Wolne żarty. Jestem przerażona każdym ustępstwem od normalności, choć przed znajomymi staram się unikać okazywania strachu. Wolę, żeby wszyscy widzieli we mnie pociechę, aniżeli mielibyśmy wszyscy zgnić dzięki umiejętnie zasianych w nas ziarnach strachu.
Odkryłam kołdrę po swojej stronie i powoli zwlekłam się z łóżka, uważając, by James się nie obudził. Na palcach podeszłam do okna; usiadłam na parapecie.
To była wyjątkowa, sierpniowa noc. Spadające gwiazdy okalały niebo niczym wystrzelone z milionów różdżek złote iskry; wpatrywałam się w to dzieło kosmosu jak zaczarowana. W takich chwilach ciężko było uzmysłowić sobie, że gdzieś tam na ziemi inni ludzie widzą to piękno jako ostatnią rzecz w swoim życiu. Jednak, kiedy oderwie się wzrok od meteoru, przychodzi zmierzyć się z codziennością.
Westchnęłam cicho i spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta. Powinnam przespać się jeszcze jakieś trzy godziny; jutro czekał mnie ważny dzień, mam rozpocząć praktyki w Świętym Mungu.
Bycie uzdrowicielką to moje marzenie, szczególnie istotne w czasach, w jakich przyszło mi żyć. Tyle rannych czarodziejów potrzebuje natychmiastowej pomocy, a brakuje osób, którzy mogliby im pomóc. Dlatego postanowiłam zgłosić się do Munga i oddać ludziom. Wszyscy moi znajomi uważali, że to wspaniały pomysł, bo od zawsze uwielbiałam pomagać. Natomiast James cieszy się, że wybrałam uzdrowicielstwo zamiast aurorstwa, które było moim pierwszym planem, a z którego zrezygnowałam, kiedy w Proroku Codziennym przeczytałam artykuł głoszący o ofiarach Śmierciożerców i braku uzdrowicielów.
Odwróciłam się gwałtownie, kiedy James wymruczał coś przez sen, przekonana, że ktoś oprócz nas tu jest, jednak pomyliłam się. Ostatnie doniesienia o atakach sprawiły, że stałam się bardzo przewrażliwiona. Zerknęłam jeszcze raz na gwiazdy, potem na pustą ulicę w Dolinie Godryka i położyłam się na łóżku, tuląc do miłości mojego życia. Zamknęłam oczy.

-Lily, pora wstać- poczułam na swoich ustach delikatny pocałunek. Otworzyłam oczy i na powitanie oślepiło mnie światło zwiastujące słońce na niebie. Jak zaczarowana wyswobodziłam się z objęć Jamesa i podeszłam do okna.
-Żadnych chmur. Pierwszy raz od dwóch tygodni jest taka piękna pogoda!- zachwyciłam się, wystawiając twarz do słońca.
-Dziś będzie dobry dzień- młody Potter objął mnie w pasie od tyłu- przygotowałem ci śniadanie.
-To miło z twojej strony- odwróciłam się w jego stronę i delikatnie ucałowałam jego policzek, a następnie wzięłam różdżkę do ręki.
-Accio fartuch praktykanki- wymruczałam, celując w stronę kufra stojącego w rogu pokoju. W momencie w moich rękach pojawiły się pożądane przeze mnie ubranie. Włożyłam je na siebie szybko i usiadłam na łóżku, biorąc do rąk tacę z jedzeniem.
-Twoi rodzice są jeszcze w domu?- zapytałam.
-Nie, teleportowali się już do ministerstwa- poczułam, że James siada obok mnie- Na pewno chcesz patrzeć na tych wszystkich chorych ludzi?
Przez chwilę panowała cisza.
-Jeśli myślisz, że zasiejesz we mnie niepewność i postanowię zostać w domu, to się mylisz, Jamesie Potterze- ugryzłam kawałek tosta.
-Co jeśli ktoś zastawi pułapkę?
-Zmieniłeś się, James albo jesteś nadopiekuńczy. Sam zawsze powtarzałeś, że bez ryzyka nie ma zabawy.
-To było w szkole, Lily!- zdenerwował się- teraz jesteśmy w prawdziwym świecie, Dumbledore nie siedzi na dole w salonie i nie pije sobie herbatki, nikt za nami nie stoi! Musimy radzić sobie sami, a ludzie giną!
Odłożyłam tacę na szafkę i ogarnęłam wzrokiem praktycznie dorosłego już mężczyznę.
-Posłuchaj mnie teraz uważnie- spojrzał na mnie spode łba- teraz najważniejsze jest, żebyśmy trzymali się razem, a nie kłócili. Ty zdecydowałeś się zostać aurorem, a ja- chociaż cholernie się o ciebie boję- akceptuję to. Równie dobrze możemy zginąć w domu, siedząc przed kominkiem.
Westchnął.
-Idź już, bo się spóźnisz, Evans- nadal był wyraźnie przejęty całą sytuacją. Czułam napięcie nagromadzone w pokoju.
-Miłego dnia, Potter- pocałowałam go w policzek i wyszłam przed dom. Zanim się teleportowałam, ujrzałam Jamesa stojącego w oknie i patrzącego na mnie ze smutkiem wymalowanym na twarzy.
Coś ukuło mnie w sercu.

Podeszłam do lady, za którą siedziała znudzona już sekretarka Świętego Munga. Wyglądała na góra trzydzieści lat, ale miała bardzo nieprzyjemny wyraz twarzy.
-Lily Evans, pierwszy dzień praktyk- wymruczałam, uprzedzając pannę Mason, jak głosiła plakietka na jej piersi. Wyjęłam mały kartonik z danymi z torby i położyłam go na ladzie.
-Ach, tak- pracowniczka zerknęła tylko na niego i zapisała coś w swoim notesiku- sala numer piętnaście, gabinet doktor Agnes Dawlish.
-Dziękuję- założyłam na szyję identyfikator i ruszyłam przed siebie, szukając odpowiedniego pomieszczenia.
Święty Mung był teraz oblegany przez czarodziejów o najróżniejszych ranach. Przerażające było patrzeć, jak ktoś szedł z jednym okiem zamiast dwóch, z trzema głowami wyrastającymi z klatki piersiowej i podgryzającymi swego właściciela, na dzieci, które płakały, bo zamiast nóg miały dzbanki. Śmierciożercy bawili się przy tym wspaniale. Wzdrygnęłam się.
-Panna Evans?- spojrzałam w stronę, z której dobiegał głos- jestem doktor Dawlish, zapraszam.
Agnes Dawlish wyglądała na zmęczoną życiem kobietę. Miała około sześćdziesiąt lat i mnóstwo zmarszczek na twarzy; brązowe oczy, krótko ostrzyżone ciemne włosy. Była niską, ale szczupłą kobietą.
-Pierwszy przypadek, jakim się zajmiesz, to mugol wymiotujący osami. Podaliśmy mu eliksir uodporniający na jad, ale nadal odczuwa ból związany z użądleniami- poinformowała mnie, kiedy weszliśmy do sali numer dwanaście, jak zdążyłam zauważyć- ja muszę zająć się cięższymi przypadkami, więc nadzorować się będzie doktor Dearborn.
Dawlish oddaliła się; to, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o współczucie. Biedny, na oko siedemnastoletni, chłopak płakał, kiedy każda kolejna osa wylatywała z jego ust. Podeszłam do niego.
-Nie martw się, zaraz ci pomogę- podeszłam do szafy z napisem "eliksiry powstrzymujące". Zamyśliłam się chwilę. Dalej, Lily, wiesz, co masz robić. Przypomnij sobie, czego nauczyłaś się u Slughorna, a potem u Ester Simpson na zajęciach doszkalających.
Małe przedmioty, które człowiek wydala za pomocą odruchu wymiotnego, można podzielić na kilka rodzajów:
kręgowce- wybieramy eliksiry powstrzymujące pierwszego stopnia, bezkręgowce- eliksiry powstrzymujące drugiego lub trzeciego stopnia: jeśli ciało bezkręgowca jest duże- drugiego stopnia, a jeśli jest drobne- trzeciego, przedmioty nieożywione...
Tak, wiem! Czym prędzej wyjęłam eliksir trzeciego stopnia i stanęłam przed młodzieńcem.
-Może ci nie smakować, ale musisz spróbować to połknąć. Wtedy przestaniesz wymiotować- powiedziałam spokojnie do niego. Jego przestraszone oczy wodziły po mojej twarzy.
-Przyjmiesz lek?- zapytałam, uśmiechając się do niego delikatnie. Kiwnął głową. Wyczarowałam szklankę, wlałam do niej wywaru i podałam mu. W przerwie między osami wylatującymi z jego buzi, skosztował. Zakrztusił się trochę, ale dwie minuty później żaden owad nie wyleciał już z jego buzi.
-Wspaniale, panno Evans!- nawet nie zorientowałam się, że w sali był również doktor Dearborn, o którym mówiła Dawlish- teraz musi pani rzucić na niego zaklęcie zapomnienia.
Znieruchomiałam.
-Myślałam, że tym zajmują się w Ministerstwie- wykrztusiłam.
-Gdzie ja jestem? Co się dzieje?- zapytał cichym głosem chłopak, wstając gwałtownie z krzesła.
-Petrificus totalus!- zawołał Deaborn, celując w mugola- panno Evans, myślę, że nie zapoznała się pani z nowym dekretem Ministerstwa Magii- skarcił mnie- zarządzenia medyczne, dekret numer tysiąc dwieście trzydziesty szósty mówiący o przejęciu przez uzdrowicieli pieczy nad zranionymi mugolami w sposób następujący: rzucanie zaklęcia zapomnienia. Panno Evans, Ministerstwo zajmuje się teraz łapaniem śmierciożerców, a nie siedzeniem z mugolami. Oni jedynie odprowadzają ich do domów.
- R-rozumiem- powiedziałam.
-Jeśli rzuci pani to zaklęcie, dostanie pani Wybitny za pierwszą pomoc- oznajmił doktor, patrząc na mnie wyczekująco. Wypuściłam ze świstem powietrze i podeszłam do młodzieńca.
Skup się Lily, dasz radę. Czytałaś o tym. Każde machnięcie to godzina z pamięci pacjenta.
-Ile godzin?
-Cztery.
-Obliviate!- zawołałam. Młody mugol spojrzał na mnie zamglonymi oczami. Schowałam różdżkę. Dearborn wyszedł na chwilę z pomieszczenia, a po chwili pojawił się z dwoma ubranymi po mugolsku mężczyznami.
-Dziękujemy, teraz my się nim zajmiemy- pracownicy z Ministerstwa zabrali go bocznymi drzwiami.
Westchnęłam.
-Bardzo dobrze się pani spisała, panno Evans- Dearborn podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu- tutaj ma pani kartę z oceną. Jeśli przez najbliższe siedem dni zdobędzie pani co najmniej dziesięć Wybitnych, przechodzimy do trudniejszych przypadków.
Resztę dnia spędziłam na podawaniu eliksirów ludziom o podobnych dolegliwościach.  Ze stresu raz zdarzyło mi się sprawić, że zamiast wystających z ciała kolców kobiecie zaczęły wystawać kości, ale szybko to poprawiłam. Zakończyłam dzień z dwoma Wybitnymi. Byłam z siebie dumna.

Kiedy weszłam do domu Jamesa, byli w nim tylko jego rodzice.
-Lily!- zawołała pani Potter na powitanie, uśmiechając się- jak poszedł ci pierwszy dzień w Świętym Mungu?
-Dobrze, na razie zajmuję się lekkimi przypadkami, ale to i tak jest wystarczająco stresujące- oznajmiłam.
-Zrobiłam kolację. James powinien wrócić lada chwila- zobaczyłam na jej twarzy jakieś dziwne spięcie.
-Stało się coś?- zmarszczyłam brwi.
-Nie, nic się nie stało. Usiądźmy już do stołu, zaraz powinien się zjawić.
-Zaraz wrócę- wyszłam z pomieszczenia, kierując się do łazienki w celu odświeżenia.
Końcówka sierpnia była wyjątkowo upalna. Termometry wciąż pokazywały trzydzieści stopni, ale dzisiaj było wyjątkowo gorąco, bo pierwszy raz od jakiegoś czasu świeciło słońce.
-Lily!- usłyszałam wołanie Jamesa. Związałam włosy i wróciłam do salonu. Zdziwiłam się, widząc niezapowiedzianego gościa.
-Dobry wieczór, profesorze Dumbledore- wykrztusiłam z siebie zdziwionym tonem.
-Ach, Lily, nie jesteś już moją uczennicą. Mów mi Albusie- dyrektor uśmiechnął się do mnie- zasiądźmy do stołu. Usiadłam obok Jamesa, obdarzając go pytającym spojrzeniem. Kiwnął głową, nakazując mi słuchać.
-Doreo, Charlusie, Jamesie i Lily- Dumbledore omiótł wszystkich nas badawczym spojrzeniem znad swoim okularów połówek. Matka Jamesa przywołała różdżką jedzenie z kuchni. Dyrektor nie zwrócił na to uwagi.
-Zapewne zdajecie sobie sprawę z niebezpieczeństwa ze strony Lorda Voldemorta- zaczął- i jego popleczników, tak zwanych Śmierciożerców. Ministerstwo Magii, Charlusie musisz mi to przyznać, nie daje sobie z tym rady- głowa rodziny tylko kiwnęła głową- dlatego postanowiłem działać. Nie będę przedłużać. Założyłam organizację walczącą z ciemną stroną. Zakon Feniksa. Jest już kilku członków, ale dalej werbuję czarodziejów. Uważam, że jesteście odpowiedzialnymi i dobrze znającymi się na czarach ludźmi. Dlatego zadaję wam dzisiaj to pytanie: czy zgodzicie się dołączyć do Zakonu?
W oczach dyrektora Hogwartu pojawił się błysk. Coś jakby... nadzieja? Pewność? Nie potrafiłam tego zinterpretować.
-Jestem gotowy podjąć walkę, Albusie- oznajmił Charlus.
-Ja również- pani Potter ścisnęła dłoń swojego męża- ale uważam, że James i Lily są na to za młodzi.
Miała rację, ale śmierć o wiek nie pyta.
-Mamo!- obruszył się mój ukochany- jestem już pełnoletni i pozwól, że sam zadecyduję.
-Albusie, proszę- Dorea spojrzała błagalnie na dyrektora.
-Cóż ci na to poradzę, moja droga, że z kociołka wylał się już eliksir i nie można tego cofnąć? James jest pełnoletni. No i- tu zawahał się- śmierć jest wszędzie i myślę, że każdy prawdziwy czarodziej wolałby zginąć w walce niż siedząc bezczynnie w domu.
Z oczu matki Jamesa popłynęły łzy, kiedy zadeklarował się na członka Zakonu. Dumbledore spojrzał na mnie przyjaźnie.
-Zwyciężymy- oznajmiłam, uśmiechając się nieśmiało do starca.
-Bardzo podoba mi się twój entuzjazm, Lily- mężczyzna wstał- skontaktuję się z wami w sprawie zebrania Zakonu. Uważajcie na siebie!
-Nie zostaniesz na kolację, Albusie?- zapytała Dorea.
-Na pewno byłaby to wspaniała wyżerka, ale przykro mi. Mam parę innych spraw do załatwienia.
Kilka chwil później usłyszeliśmy trzask teleportacji.
Kolacja minęła w grobowej atmosferze. Wymieniliśmy pomiędzy sobą jedynie kilka niezobowiązujących słów.
Świadomość bycia jeszcze bliżej wojny wydawała się być przerażająca, ale i motywująca.

***
Pierwszy rozdział za mną! Pozdrawiam. ;)

2 sierpnia 2013

Prolog

Przeszukując zakamarki mojego umysłu znajdzie się wiele niedokończonych słów, źle rozegranych sytuacji czy tęsknoty za ludźmi, którzy odeszli. Cała przeszłość tkwi tam środku, będąc uporczywą zmorą nękającą każdej nocy przed snem. Jednak wcale nie jest tak, że odczuwam głęboki żal. Co prawda, trochę go we mnie jest, ale jednak dotarłam tu, gdzie jestem i cieszy mnie to; za nic w świecie nie zamieniłabym się z nikim innym. Mam kochającego partnera, skończyłam niedawno szkołę i zaczynam prawdziwe, dorosłe życie pośród czarodziejskiej społeczności Londynu.

Nastały piękne dni pełne romantyzmu, namiętności, przyjaźni, oddania, szlachetności; z drugiej strony zło czai się w powietrzu i trzeba przygotować się na ból i śmierć.

Obserwatorzy